L.

To był jeden z tych wieczorów, kiedy siedziałam samotnie na krześle w kuchni, trzymając w rękach zeszyt i długopis który, mimo usilnych prób, nie chciał zapełnić kartki. Wpatrywałam się w las, oświetlony z góry promieniami zachodzącego słońca. Dęby, zasadzone na skraju, machały do mnie liśćmi, które poruszył wiatr. Po podwórku hasał mój ukochany owczarek niemiecki, Inferno. Na hamaku drzemał ojciec, blondyn z tatuażowym „rękawem” z prawej strony. Mimo swojego wyglądu, był doradcą finansowym w ogromnej firmie. Był także dobrym ojcem i mężem, fanem metalowych zespołów i człowiekiem, który zdecydowanie przyciągał wzrok.
Mojej matki nie było w domu. Kobieta pracowała do późna, przynajmniej tak mówiła mnie i ojcu. Jaka była prawda? – tego nie wiedziałam. Wiedziałam jedynie, że mama do świętych należeć nie mogła, skoro ojciec, człowiek, który ją kochał i szanował, zdradzał ją regularnie z jej własną przyjaciółką. Skąd to wiem? Któregoś dnia, kiedy właśnie ta przyjaciółka przyszła do nas do domu pod pretekstem pomocy z ozdabianiem sypialni moich rodziców, ja wróciłam wcześniej z gimnazjum. Gdy kobieta wychodziła, całkiem przypadkiem zobaczyłam, jak całuje się z ojcem. Poza tym, gdy weszłam do sypialni rodziców, wzór na ścianie nawet nie drgnął.
Zresztą, ostatnie dwa tygodnie szkoły spędziłam w domu. Przechodziłam depresję i za każdym razem od tamtego zdarzenia, gdy patrzyłam w stronę lasu, nagle do głowy wpadał mi pomysł na wiersz. Dlaczego tak było? Cóż. Miałam depresję, ponieważ mój najlepszy przyjaciel, prawie że brat, powiesił się przed moim domem, w nocy. Bo nie otworzyłam mu drzwi, kiedy jego ojciec w końcu „wyrzucił tego skurwysyńskiego bękarta ze swojego domu i życia”.
Usłyszałam westchnienie.
Rozejrzałam się niepewnie, gdyż wiedziałam, że to niemożliwe, żeby ktoś wzdychał. Dom był otwarty, jednak mieszkaliśmy na odludziu. Tata wciąż drzemał na hamaku, Inferno leżał na trawie obok furtki na podwórko. Niemożliwym zaś było, by ktoś przyszedł od strony lasu, nieogrodzonej bramą. Lasu, który ciągnął się kilometrami wgłąb lądu.
Wstałam z miejsca, chwyciłam czarno-czerwony zeszyt i dwa długopisy. Ruszyłam biegiem na dwór. Wcisnęłam na nogi ciągle zasznurowane trampki, nie kłopotałam się kurtką czy kataną. Nawet w najchłodniejszy dzień lata nie nakładałam narzut. Bo i po co?
Znalazłam się na podwórku. Wysoka trawa łaskotała mnie w odsłonięte kostki. Byłam w krótkich spodenkach, a skarpetki nie sięgały dobrze za pięty. Rozejrzałam się wokoło. Przecież to niemożliwe, żeby ktoś tu przyszedł. Nikt mnie nie odwiedzał, odkąd on się tu zabił. Bali się, sama nie wiem czego. Ale ja też się bałam.
Bo usłyszałam, jak ktoś mnie woła. Ktoś, będący w cieniu lasu. I to nie po imieniu, tylko po przezwisku.
- Luna.
Najgorsze było jednak to, że znałam ten głos. Słyszałam go tyle razy, kiedy prowadziliśmy długie rozmowy o tym, co jest nie tak w naszym życiu. Tyle razy ten głos dla mnie śpiewał, poruszając najgłębsze zmysły mojej duszy. Tyle razy ten głos wypowiadał to przezwisko skomponowane ze słowem „siostrzyczko”.
Ruszyłam prawie biegiem wgłąb lasu, prowadzona szeptem. Potykałam się o wystające korzenie lub gęste kępy mchu. Mimo to pędziłam przed siebie. Z każdym krokiem moje przezwisko rozlegało się głośniej. Wreszcie zaczęłam po prostu biec sprintem, gdyż od głosu dzieliło mnie maksymalnie kilkanaście metrów.
Wypadłam na polankę, płosząc sarnę, która piła z niewielkiego jeziorka. Rozejrzałam się zadyszana i zbliżyłam się powoli do wody. Spojrzałam w jej taflę, w której zobaczyłam samą siebie, przerażoną i zmęczoną.
- Luna.
Tym razem szept rozległ się tuż przy moim uchu. Pisnęłam, upuszczając przybory pisarskie, które jakimś cudem nie wpadły do wody. Odwróciłam się i ujrzałam kogoś, kto zmienił moje życie, wkraczając w nie i malując je własnymi kredkami. Był taki, jakim go zapamiętałam. Wysokim blondynem w okularach, koszuli i czarnej bluzie.
Uśmiechnął się do mnie, rozkładając ręce. Chciałam do niego biec… ale nie mogła. Nie potrafiłam ruszyć się z miejsca, bo dotarło do mnie, że to nie może być mój przyjaciel. W końcu widziałam, jak dyndał na gałęzi dębu. Widziałam, jak sznur wbija się w jego już martwą szyję. A teraz, ot tak, stał przede mną.
Gdy dotarło do niego, że nie mogę się ruszyć, opuścił dłonie i chwycił w nie długopis oraz zeszyt. Przystanął i zaczął coś w nim skrobać. Pisał i pisał, bez końca. Później podał mi go. Chwyciłam notatnik i szybko go otwarłam. Zobaczyłam tam wiersz, zatytułowany „L.”.

Czemu świat się kręci? przecież dawno mnie tu nie ma,
Bo odbiłem się od ziemi by w końcu dotknąć nieba, i
Przywitać słońce tak jak ono mnie witało,
Jestem teraz tutaj. Co się ze mną stało?

Spadłem w dół, nie miałem siły się podnieść,
to mój grób, nic nie zostało ze wspomnień
Tamtych szczęśliwych dni, gdy byłem ja i ty,
Kiedy całemu złu dopiero rosły kły?

Potem coś się stało. Popełniłem jeden błąd.
Wytykano mnie palcami, mówiąc patrz to on!
to ten przez którego cierpisz, przez którego płaczesz,
Nikt mnie nie bronił, nie krzyknął im w twarz kłamiesz!

to bolało. Ale co ja mogłem zrobić?
Pokazać środkowy palec z którejś mojej dłoni?
Co by mi to dało? Że bym poczuł się lepiej?
Wolałem już to przemilczeć i cicho dalej siedzieć

Chyba każdy potrzebuje akceptacji,
Każdy jeden chce tutaj coś zmienić,
Wszyscy chcą żebyś ty nie miał racji,
Jest inaczej, niż jak było kiedyś.

Teraz byłaś przy mnie. Pomagaliśmy sobie nawzajem.
Byłem przy tobie. O twój uśmiech się starałem.
Wyciągałem cię ciągle z największego gówna,
Od ludzi dla których uczciwość to rzecz trudna,

Ty mi dziękowałaś. Mówiłaś miłe rzeczy,
O tym że moja obecność tak po prostu cie cieszy,
Że jestem dobrym człowiekiem, że lubisz jak ja piszę,
Że tworzę coś innego zwykłym długopisem,

Jednak choć byłem przy tobie w tych najgorszych chwilach,
To i tak mi wypomnieli o twych podcinanych żyłach,
O tym że było źle, o dobrze nikt nie pamięta,
Że jestem dupkiem i me słowa to tylko przynęta.

Że chcę cię znowu zranić, chcę byś zeszła z tego świata,
Że tak na prawdę twoje życie koło dupy mi lata,
Nawet nie wiesz jak to boli, słyszeć coś takiego,
Po tym jak tak się poświęcasz dla kogoś bliskiego...*

Nim zdążyłam zareagować, coś uderzyło mnie w brzuch. Wpadłam do wody, rozbijając jej taflę plecami. Nie potrafiłam pływać. Tonęłam.
Spojrzałam w bok, woda wlewała mi się do płuc. Zobaczyłam go, poczułam go. Chwycił mnie za rękę. Poczułam jego usta na moim czole.
- To była piosenka dla ciebie.
Słyszałam go, tonąc w wyjątkowo głębokim jeziorku. Czułam jego ręce na swojej skórze. Widziałam go.
- Lunatyk – wyszeptałam, przymykając powoli oczy. Ostatnim, co usłyszałam, był krzyk wrony i jego głos.



 - Luna.




_____________________________________

*Wiersz jest wykonania Hesfera, który był na tyle uprzejmy, że pozwolił mi go wykorzystać. Na jego bloga zapraszam ----->tutaj<----

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Etykiety