To opowiadanie jest pisane z perspektywy mojej znajomej, bo to jej autentyczne przeżycia. Cóż... jak się później okaże, nie tylko jej. Wszystko to prawda, niekolorowana, bo farby gdzieś zostawiłam.
To był jeden z tych dni, kiedy ledwo co zwlokłam się z łóżka na czas i - co najdziwniejsze - tym razem nie spóźniłam się do szkoły. Teraz zaśmiewam się, że to już było zapowiedzią czegoś wyjątkowego. Nie wiedziałam jednak, że moim sukcesem tamtego dnia miało być uratowanie czyjegoś życia.
Wracałam wcześniej do domu po tym, jak odwołali nam ostatnią lekcję. Jeździłam autobusami, a w centrum miasta miałam przesiadkę. Nim jednak dotarałam do przystanku, w pierwszym autobusie natrafiłam na dziewczynę...
Płakała.
Zdziwiło mnie to, że nie próbowała nawet tego ukryć. Łzy płynęły po jej policzkach strumieniami, pozostawiając za sobą ciemną smugę tuszu do rzęs. Chciałam do niej zagadać, ale, na moje nieszczęście, byłam dość nieśmiałą osobą. Dlatego po prostu usiadłam naprzeciw i wpatrywałam się w jej atramentowe włosy. Zastanawiało mnie, co takiego się stało, że płakała, ale nie potrafiłam spytać.
Nagle odwróciła się do mnie.
Wtedy dopiero zauważyłam, że jej włosy tak naprawdę są ciemnobrązowe, tak samo jak oczy. Popatrzyła na mnie, a ja posłałam jej drobny, nieśmiały uśmiech. Odpowiedziała tym samym, po czym podniosła się z miejsca, zbliżając chwiejnie do drzwi. Podjęłam decyzję w jednej chwili.
Wstałam i wysiadłam z autobusu za nią. To był moment. Byłam dość impulsywną osobą. Poszłam za nią, ignorując fakt, że uciekł mi autobus. To się wtedy nie liczyło. Wyszła z miasta, pokonała most i ruszyła do galerii handlowej, jednak ominęła ją, kierując się ku kanałowi naszej rzeki, nad którym wisiały trzy inne mosty. Na jeden z nich weszła.
Żelazny Most był najbardziej niestabilnym z nich wszystkich. Mało kto z niego korzystał, zwłaszcza w czasie roztopów, kiedy Kanał przybierał i przelewał się pod przejściem z zawrotną szybkością. Ta dziewczyna jednak weszła na niego bez chwili wahania. Zatrzymałam się, niepewna,czy ruszyć za nią.
Pobiegłam do niej, gdy zauważyłam, że wspina się na barierkę.
- Stój!
Odwróciła się do mnie po raz kolejny tego dnia i znów smutno się uśmiechnęła. Stała, wyprostowana, patrząc na mnie z góry, z wysokości barierki. Chwiała się lekko, jednak trzymała się pewnie, jakby wysokość wcale jej nie przerażała. Jakby stała tam miliardy razy. Zatrzymałam się kilka kroków od niej i powtórzyłam krzyk. Ona jedynie poszerzyła uśmiech.
- Czemu chcesz to zrobić? - zapytałam, orientując się, że ja także płaczę.
- Samotność - odrzekła wyjątkowo głębokim głosem, wzruszając ramionami. - Ból. Depresja. Skrótem - życie.
Zaszokowała mnie. Mało kto miał takie podejście do życia. Uciekłam wzrokiem od jej spojrzenia ciskającego pioruny i całkowicie przypadkowo zerknęłam na jej rękę. Była poznaczona ranami i bliznami, które widziałam z tej niewielkiej odległości.
- Ja też... - nie dokończyłam. Po prostu podwinęłam rękaw, pokazując jej moją skórę, wielokrotnie rozcinaną i zszywaną w niektórych miejscach. - Ale z tego wyszłam. Ty też wyjdziesz. A pierwszym krokiem do tego jest zejście z cholernej barierki. Proszę cię, zejdź stamtąd.
- Po co? Czy tak nie jest łatwiej?
- A skoczysz? Teraz, kiedy ja przejmuję się twoim losem?
Umilkła. Wpatrywała się we mnie, jednak teraz jej oczy wyły o pomoc. Zadrżała i zachwiała się niebezpiecznie. Zerknęła przed siebie i przymknęła powieki.
Myślałam, że tak to się miało skończyć, że zaraz skoczy. Ale ona... zeszła na ślepo na kładkę. Po chwili wylądowała na kolanach. Szlochała. Doskoczyłam do niej i przytuliłam, dziękując Bogu, że udało mi się ją zawrócić. Na pytanie, jak się nazywa, odpowiedziała mi zaś:
- Joanna, ale bliscy mówią na mnie Luna...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz