To miał być zwykły, jesienny dzień. Wstałem z samego rana, znowu w myślach mając jedną osobę. Wyjrzałem za okno i już wtedy zrozumiałem, że ten dzień będzie inny.
Padał śnieg.
Zerknąłem na wyświetlacz telefonu i zazgrzytałem zębami. Zawsze była uparta, wiedziałem to, odkąd ją poznałem. Tym razem jednak zadziałało to na mnie niczym płachta na byka. Wyszedłem z domu i zderzyłem się z chłodem poranka, który z miejsca mnie otrzeźwił.
To musiało być dzisiaj. To dzisiaj jej to powiem.
Spotkałem ją w szkole, na pierwszym piętrze. Ten znajomy widok ukoił trochę moje zdenerwowanie. Rozwiane, brązowe włosy, ciemne oprawki skrywające te oczy, jedyną bramę do jej duszy. Karmelowa cera, usta układające się w ten uśmiech, jej uśmiech... dzisiaj były skrzywione.
Potem zniknęła mi z oczu na pewien czas, dwie przerwy i znów ją zobaczyłem. Coś z nią było nie tak, wiedziałem to od razu. Kiedy mój wzrok natrafił na jej rękę, poranioną, wstrzymałem oddech. Zalała mnie fala rozpaczy. Krew. Pięć ranek. Wszystko nagle straciło dla mnie barwy.
Ten jesienny dzień zmienił się w koszmar, kiedy przyszła do mnie i zaczęła wreszcie mówić. Popłynęła z prawdą, usłyszałem tak wiele, a jednak... a jednak wciąż to czułem. Niewyobrażalną chęć, żeby się do niej zbliżyć, zanurzyć dłonie w jej włosach...
Zbliżyła się do mnie, tak niebezpiecznie blisko, tak agresywnie blisko. Starałem się oderwać wzrok od jej ust, które mówiły "Trudno, najwyżej odejdziesz", lecz nie mogłem. Wciąż patrzyłem, jak się układają, zaczerwienione od zębów i rąk, które błądziły w ich okolicy... Spojrzałem w jej oczy, bezdenny brąz jej oczu i zobaczyłem to, co mówiła mi miliardy razy. W tej chwili zrozumiałem, że te trzy miesiące, w trakcie których próbowałem to w sobie zdusić, prysły niczym bańka mydlana. Bo w jej oczach zobaczyłem to, co wyszeptałem chwilę później w jej włosy. Zobaczyłem tam trzy słowa:
- Kocham Cię. Naprawdę.
I kiedy nasze usta się odnalazły, wiedziałem jedno.
To nie był zwykły, jesienny dzień.
Ten jesienny dzień zmienił się w koszmar, kiedy przyszła do mnie i zaczęła wreszcie mówić. Popłynęła z prawdą, usłyszałem tak wiele, a jednak... a jednak wciąż to czułem. Niewyobrażalną chęć, żeby się do niej zbliżyć, zanurzyć dłonie w jej włosach...
Zbliżyła się do mnie, tak niebezpiecznie blisko, tak agresywnie blisko. Starałem się oderwać wzrok od jej ust, które mówiły "Trudno, najwyżej odejdziesz", lecz nie mogłem. Wciąż patrzyłem, jak się układają, zaczerwienione od zębów i rąk, które błądziły w ich okolicy... Spojrzałem w jej oczy, bezdenny brąz jej oczu i zobaczyłem to, co mówiła mi miliardy razy. W tej chwili zrozumiałem, że te trzy miesiące, w trakcie których próbowałem to w sobie zdusić, prysły niczym bańka mydlana. Bo w jej oczach zobaczyłem to, co wyszeptałem chwilę później w jej włosy. Zobaczyłem tam trzy słowa:
- Kocham Cię. Naprawdę.
I kiedy nasze usta się odnalazły, wiedziałem jedno.
To nie był zwykły, jesienny dzień.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz